Najdziwniejszy tytuł jaki mogłem wymyślić, intrygujący wabik (clickbajt) zmuszający do przeczytania czy najlepsza wskazówka dla wszystkich, którzy pracują z dziećmi? Sami oceńcie. To pierwsza z dwóch części artykułu. W tej bardziej skupię się istocie zagadnienia i na trenerach, a druga już całkowicie będzie poświęcona rodzicom dziecka. Zarówno trenerzy jak i rodzice powinni przeczytać obie, żeby wyrobić sobie pełniejszy obraz i jeszcze lepiej zrozumieć wzajemnie swoją rolę.
Dr Sugata Mitra, indyjski naukowiec pracujący na jednym z angielskich uniwersytetów, zajmuje się tematyką usamodzielniania dzieci w nauce oraz rozwoju. Stworzył projekt edukacyjno-badawczy, który nazwał “szkoła w chmurze” (oryginalna nazwa: school in the cloud). Jego idea polega na tym, że grupkę dzieci umieszcza się w jednym pomieszczeniu. Następnie daje się im zadanie do wykonania, najczęściej wymagające od nich kreatywności i współpracy.
Nie ma z nimi żadnego dorosłego, który cokolwiek mógłby im podpowiedzieć. Na ścianie wisi jednak ekran, a w nim widoczna jest…babcia. Nie jest ona członkiem rodziny żadnego z młodych ludzi będących w salce. Została zrekrutowana do projektu, podobnie jak inne babcie, które pojawiają się w ekranach w innych częściach świata.
Jaka jest ich rola? Przecież nie znają się na zadaniach, które wykonują dzieci. Z większością pewnie sama by sobie nie poradziły. W jednym są jednak niezastąpione i dlatego ich obecność jest niezbędna. Zapewniają bezgraniczne wsparcie, emocjonalny doping oraz okazują niesamowitą wiarę w możliwości dzieci. Nie oceniają. Cieszą się lub pocieszają, niezależnie od tego, czy się uda czy nie. I zachęcają do dalszych prób. Bezpieczeństwo i zadowolenie dzieci są dla nich priorytetem. Takie właśnie są i mają być babcie. We wspomnianym projekcie także.
A dzieci mają sobie radzić same. I okazuje się, co dr Mitra udowadnia nie tylko w ramach tego projektu, że wychodzi im to doskonale. Brak bezpośredniej ingerencji dorosłych jest w tej sytuacji bardzo wskazany. My zajmujący się sportem wiemy przecież ile dawało nam samodzielne uprawianie sportu na podwórkach. Podkreślają to także najlepsi sportowcy na świecie.
Nie chodzi o to, żeby w całej edukacji i sporcie pozostawiać dzieci samymi sobie, choć pewnie znalazłoby się trochę obrońców takiego podejścia. Są bowiem rzeczy, przy których zwyczajnie sami musimy poinstruować dziecko, bo inaczej nie będzie w stanie ich zrozumieć. Na przykład, jeśli ma poznać zasady dodawania w matematyce albo dowiedzieć się jak wykonać zagrywkę w siatkówce, musimy mu to wcześniej pokazać i wyjaśnić.
Jednak zaraz po tym, i to jak najszybciej, powinien nastąpić etap usamodzielniania. Tylko wtedy młody człowiek będzie mógł w pełni opanować daną umiejętność, uniezależniając to od podpowiedzi czy w ogóle obecności osób dorosłych. Przecież dokładnie o to nam chodzi, a przynajmniej powinno to być naszym głównym celem!
A jeśli dzieci przy okazji popełniają masę błędów i wiele rzeczy robią nieprecyzyjnie?! To naprawdę nie jest żaden problem. Jeśli wcześniej pokażemy i uświadomimy im wzorce ruchowe, wytłumaczymy aspekty techniczne różnych działań, wtedy w drodze własnego doświadczenia będą w stanie samodzielnie je korygować. Poza tym nic nie stoi na przeszkodzie, żeby co jakiś czas wracać do elementu nauczania i instruowania.
No dobrze, to jak rozdzielić kiedy mam być trenerem, a kiedy “babcią”? Popatrzmy sobie jakby to mogło wyglądać w praktyce. Weźmy pod lupę strukturę jednostki treningowej proponowaną przez FIFA dla sfery grassroots, czyli w zasadzie dla zdecydowanej większości dzieci uprawiających piłkę nożną. Zakłada ona, że po części wprowadzającej (rozgrzewkowej) następuje gierka – podczas, której trener akcentuje jakiś element, na który podopieczni mają zwracać większą uwagę (np. drybling) i pozwala im grać. Następnie jest 15-20 minut typowego treningu, podczas którego młodzi zawodnicy uczą się lub doskonalą akcentowany wcześniej element (drybling). Później znowu gierka, tym razem jednak zupełnie samodzielna. Siłą rzeczy jednak dzieci starają się stosować jak najwięcej dryblingów. I na koniec – uspokojenie organizmu i podsumowanie.
Tym samym pytanie o zmienność ról trenera staje się dużo prostsze:
- rozgrzewka – głównie “rola trenera”
- pierwsza gierka – na początku “rola trenera”, potem głównie “rola babci”
- nauczanie/doskonalenie – głównie “rola trenera”
- druga gierka – głównie “rola babci”
- uspokojenie organizmu/podsumowanie – “rola trenera”/”rola babci”
Oczywiście taka struktura to tylko przykład. Każdy może organizować treningi inaczej, ale w każdym z nich znajdzie się miejsce na pełnienie “roli trenera” oraz “babci”, która łagodzi obyczaje, daje poczucie bezpieczeństwa i luzu. A ten jest bardzo ważny, żeby dziecko się nie wypaliło, bo to jedna z najczęstszych przyczyn rezygnacji ze sportu.
Jak jest z meczami i turniejami? Tutaj zdecydowanie powinna dominować “rola babci”. Im więcej samodzielności i wsparcia dzieci otrzymują, tym chętniej się angażują i więcej frajdy mają z gry. A trener ma dzięki temu dużo większe pole do manewru w zakresie dalszej pracy ze swoimi podopiecznymi. Wszystkie ich samodzielne decyzje oraz działania (indywidualne i grupowe), a także popełnione błędy i udane zagrania dają świetną możliwość dyskusji, refleksji i poprawek. Więc także pod względem czysto szkoleniowym, takie podejście ma duże uzasadnienie.
Podsumowując i kończąc ten wpis, chciałbym jeszcze raz mocno podkreślić trzy wnioski, jakie z niego płyną:
- przyjęcie “roli babci” ma duże znaczenie dla usamodzielniania, aktywizowania oraz radości dzieci, a także daje wiele “szkoleniowych” korzyści związanych z intelektualizacją i uświadamianiem podczas procesu treningowego;
- przyjęcie “roli babci” nie oznacza odejścia od “roli trenera” i w ogóle się z nią nie kłóci – pokazuje jedynie, że świadomy trener powinien w swojej pracy pełnić różne role.
Przy okazji, podziękowania dla wszystkich “babć”, za bycie tak dużą inspiracją. Pewnie nawet nie wiedzą, jak duży wpływ mogą mieć na kształtowanie dobrych, mądrych i zaradnych ludzi oraz przyszłych mistrzów sportu.